Wszystko piękne i ładne i to w sumie problem bo co dobre szybko się kończy ale do rzeczy. W dniach 13-14 czerwca odbył się od dawna planowany rajd w okolice Kraśniczyna w ramach już „V Rajdu w poszukiwaniu kwiatu paproci”. Jak zwykle i może dzięki Bogu kwiatu nie znaleźliśmy, co wróży ciąg dalszy tego typu rajdom w następnych latach. 

Do Bałkanówki  wyruszyliśmy o godz. 900 spod Lidla. Początek naszej wyprawy miał trochę charakter pechowy, bo od samego początku Adam zaliczał wywrotki, co oznaczało że jazda w jego w bliskim towarzystwie stawała się dość mało komfortowa. Jednak tak jak pech szybko przyszedł tak i szybko odszedł i gdzieś w okolicach Zagrody Adam jechał już bez przeszkód.

Było sporo górek i wzniesień ale po niespełna dwóch godzinach byliśmy już na miejscu.  Podjazdy były dość spore i tu następny pech, bo przed samym domem agroturystycznym Mariuszowi pękła przerzutka, skutecznie unieruchamiając go do końca dnia, co bardzo go zirytowało tym bardziej że rower był nowy i miał przejechane jedynie 150 km no cóż takie życie. 
Po godzinie 1100 przyjechał nasz przewodnik z zaprzyjaźnionej grupy rowerowej Team OBST Grzegorz Sz. i wtedy zaczęła się jazda. Do wyboru mieliśmy tylko dwa warianty: pod górę albo z góry i bardzo nieliczne trasy po płaskim terenie, co niektórym towarzyszom naszego rajdu było mocno w niesmak. Jednak piękne widoki krajoznawcze rekompensowały cały trud, toż to okolice przez jednych nazywane małymi Bieszczadami bądź podnóżem Roztocza. Tereny, które przemierzaliśmy mało obfitowały w zabytki architektonicznie.  Jednym z nich była cerkiew prawosławna w Bończy p.w. Matki Boskiej Pokrowskiej zbudowanej w XIX w. Natomiast po drugiej stronie znajduje się kościół p.w. św. Stanisława Bpa Męczennika z XVI w. Przed Bończą niestosownym było by nie wspomnieć o niedawno oddanej inwestycji jaką jest zalew Moczuły w gminie Leśniowice. Już wcześnie mieliśmy przyjemność przejechania się po jego obrzeżach i właśnie wtedy myśleliśmy o wykorzystaniu jego uroku jako przystanek podczas powrotu z rajdu. Po zwiedzeniu zabytków sakralnych i ku mojej wielkiej radości udaliśmy się w końcu do lasu. Obiecywane przez przewodnika  lessowe wąwozy, okazały się przepięknym widokiem, choć w związku z bardzo małą przejezdnością z powodu połamanych starych drzew niemożliwy był przejazd rowerami, które musieliśmy zostawić. 

 Wspinaczka była dość długa, widoki piękne, urwiska zdawałoby się bez dna ale w końcu dotarliśmy na sam szczyt, gdzie kiedyś stał kościół.  Ponoć były tam ruiny ale ja ich nie zaobserwowałem zapewne ze względu na czas który minął zostały porośnięte mchem i wchłonięte przez przyrodę. Na uwagę zasługuje tez fakt, że w tym miejscu kiedyś żył pustelnik o czym informuje już mało widoczna ręcznie napisana tabliczka, to miejsce chyba należało do naszych najwyżej położonych podjazdów lub jak kto woli podejść  352 m n.p.m.  
Wąwozów ciąg dalszy, pot, komary, gzy wszystko do nas leciało kąsało, gryzło, przyklejało się a słony pot ciekł w oczy ale byliśmy szczęśliwi , grupa tylko czasami troszkę marudziła ale to chyba z przyzwyczajenia bo tempo było nawet dość spore jak na tego typu teren i rekreacyjną przejażdżkę. Wyjeżdżając z lasu mieliśmy dość spory zjazd na krótki odpoczynek w miejscowy sklepiku, w którym było wszystko  takie przysłowiowe mydło i powidło, każdy mógł znaleźć coś dla siebie- jedni wybrali lody inni batony a jeszcze inni piwo oczywiście zimne i bezalkoholowe.
 Po krótkim odpoczynku udaliśmy się w okolicę miejscowości Wysokie do wypływającego nie wiadomo skąd źródełka. Potok był skierowany do drewnianego koryta zrobionego przez miejscową ludność (tak domniemam) a jego nurt bardzo przypominał rwące górskie potoki, jego krystaliczność i smak pozwolił przez chwilę przenieść się w bieszczadzkie klimaty, co utwierdziło nas w tym, że nazwa małe Bieszczady nie bez kozery została nadana tym terenom. No ale cóż aby lenistwo całkowicie nas nie rozłożyło a błogość chwili nie weszła nam w krew ruszyliśmy w dalszą drogę no i znowu pod górę, podjazdy zdawały się być bez końca ciągle pod górę, chociaż do miejsca spoczynku mieliśmy już jakieś 10 km to postoje były coraz bardziej częste i dłuższe. 
Przed Kraśniczynem mijaliśmy wjazd do Kapliczki na wodzie poświęconej pamięci kardynała Stefana Wyszyńskiego, która jest położona na rozwidleniu dwóch malowniczych wąwozów w lesie potocznie  znanej jako „Baraniec”, miejsce bardzo urokliwe i malownicze przygotowane pod dłuższy dpoczynek. Ponieważ kapliczkę odwiedzaliśmy  parokrotnie to tym razem ominęliśmy ją ze względu na coraz większe zmęczenie naszych przyjaciół z grupy.  Jednak jeśli ktoś nie był a będzie po naszej trasie jechał to obowiązkowo musi je odwiedzić, zjeżdżając pięknym wąwozem praktycznie prosto na kapliczkę, miejsce śliczne o każdej porze roku. 

 Do miejsca spoczynku dotarliśmy w okolicach godziny 1700 a wieczorem jak zwykle, grill, śpiew, planowanie następnych wyjazdów praktycznie do rana. Warunki stworzone przez gospodarzy wyśmienite, rano śniadanie …… och co to było za śniadanie, pierożki przysmażone, racuchy, dziczyzna, wędliny swojskie i kupcze oj można by pisać i pisać wszystko świeże i smaczne. Niedzielny poranek był drugim dniem naszej wyprawy i my po krótkim odpoczynku udaliśmy się w drogę powrotna, niestety już bez takich przeżyć jak w dniu poprzednim. Podsumowując nasz wypad to pierwszego dnia łącznie z Chełma pokonaliśmy ponad 75km, spaliliśmy około 3000 kcal, min wysokość 218 m, max wysokość 352 m. Link do mapkihttps://www.endomondo.com/workouts/ oraz adres agroturystyki  www.balkanowka.pl .

- GALERIA - 

Artur Paweł Juszczak